piątek, 28 czerwca 2019

Chyba zanim będę nadal opisywać Afrykę, muszę opowiedzieć jak działa Fundacja i kto jest kto i jak to wygląda. Bo inaczej ciężko się będzie wam połapać.


A więc....Jak działa fundacja Tonga Heritage?
Założyła ją Dorota wespół z Braćmi. Działalność zarejestrowana jest w Malawi. Mają certyfikat, wszystko legalnie.








Dorota jest niesamowitą kobietą i zasługuje na osobną notkę.
Dorota spędza w Malawi tylko kilka miesięcy w roku. Resztę czasu poświęca na zarobkowanie za granicą. Pracuje to tu to tam i stara się zarobić jak najwięcej by dom zwany Open House działał.
Praktycznie to tylko dzięki niej ta fundacja funkcjonuje tak naprawdę.

Bracia którzy jej pomagają są wolontariuszami. Bridge, Chapasi, Yotamu, Verbal. To nauczyciele, artyści. Mają swoje rodziny w miasteczku, ale większość dnia spędzają prowadząc Open House. Bardzo sprawnie dzielą się tu obowiązkami. Czasami przyprowadzają swoją żonę z dziećmi by zajęła się kuchnią. Nie dostają pensji. Bo Dorota nie zawsze ma pieniądze by im zapłacić. Więc praca jest w sumie wolontariatem.
Dlaczego nazywają siebie Braćmi? Bo są to Rastafarianie. ( dready, Bob Marley i te sprawy) Wierzą w Jahwe, czytają Biblię, ale mają wiele swoich różnych reguł, których się twardo trzymają. Kiedy poznajemy te reguły, to niektóre wydają nam się dziwne, ale w sumie...są dobre. Tak po prostu...dobre. To ludzie z bardzo określonym podejściem do świata, życia i ludzi. Pozytywnym, pokojowym, wypełnionym miłością.

Tak więc Dorota i Bracia- pracują razem na rzecz Fundacji Tonga Heritage, a siedzibą Fundacji jest Budynek Open House.






Ze swoich pieniędzy które mają:

1) karmią tutejsze dzieci. I uczą je. Bo dom Open House prowadzi lekcje dla dzieci. Ale szczerze mówiąc, część dzieci przychodzi tu na lekcje tylko po to, by coś zjeść. Bo w domu nie zawsze jest co jeść. No i by się potem pobawić , jako że każde dziecko lubi się bawić. Więc Bracia uczą te dzieci popołudniami oraz karmią. Te dzieci, które uczą się tu systematycznie należą do grupy Nasza Klasa Tonga. Jest ich 30. One mają obowiązek przychodzić tu systematycznie na lekcje. Ale na co dzień potrafi ich tu przyjść więcej, dodatkowych. ( Bracia uczą je przydatnych tu przedmiotów i przydatnych czynności. Takich które pomogą im jakoś potem przetrwać.











2) Karmią biednych ludzi. Wspierają finansowo i rzeczami z naszych paczek, które do nich wysyłamy, najbiedniejsze rodziny. Kupują im produkty spożywcze. Albo z pieniędzy Fundacji, albo z pieniędzy przeznaczonych przez polskie rodziny celowo dla konkretnych rodzin malawijskich. ( Poprzez projekt Adopcja Serca). W tym celu pokonują czasami wiele kilometrów, na piechotę, niosąc toboły do okolicznych wiosek. Teren górzysty, upał. Nie jest lekko!

Tu na zdjęciu właśnie odwiedziliśmy jedną z Mam, która jest wspierana przez Fundację. Otrzymała fasolę, ryż, olej. Starczy jej to na wyżywienie rodziny na jakiś czas.









3) Wspierają okoliczne szkoły i uczniów ( przybory szkolne, plecaki, kreda, zeszyty itd- rzeczy te otrzymują w paczkach, które im wysyłamy)

4) Realizują inne projekty typu: zbiórki mleka dla dzieci które straciły matki, tak by starczyło na wiele miesięcy. Ubranka dla niemowlaków zanoszone są do pobliskiego szpitala, gdzie matki mogą wtedy otrzymać wyprawkę dla niemowlaka)


Praca nad tym wszystkim zajmuje im całe dnie. Będąc tutaj widzę ile czasu zajmuje głupie dojście do miasteczka by kupić spożywkę. Już po powrocie ma się dość. Bo gorąco, upał. A trzeba ugotować posiłek dla co najmniej 30 dzieci. W ogóle gotowanie na palenisku, przyszykowanie wszystkiego od podstaw zajmuje masę czasu. Po południu nauka dzieci. A potem padasz na twarz. I masz już dość.
Roznoszenie paczek po wioskach jest chyba najbardziej męczące. Ale daje wiele radości. zarówno obdarowanym, jak i obdarowującym. :)






Po południu Dorota chce zrobić imprezę dla 50-ga dzieci. Czyli poza obiadem, który im dziś ugotują, dzieci dostaną chrupki i tę nieszczęsną Cole, po którą musimy znów dymać do sklepu.
Dymamy chętnie. Teraz już sami, bez opieki Chapassiego.

Wszyscy są tu tak bardzo mili że zbieramy szczękę z podłogi. Wszędzie friends. Zagadują nas nawet wtedy kiedy NIC nie sprzedają. Tak po prostu! Śmieją się, machają. Naszym koślawym angielskim próbujemy rozmawiać i całkiem nieźle nam idzie. Wszyscy się pozdrawiają. Powiedzenie dzień dobry, to tu cały rytuał trwający z minutę. I jak tylko skończysz się witac z jedną osoba, zaraz jest kolejna, z którą trzeba ten rytuał znów odbyć. :)
Jest bieda! Nie mają nic. Więc cóż im zostaje innego, jak być dla siebie miłym? I są mili.
Pomagają sobie nawzajem, karmią się, wspierają się. A kiedy nie mogą pomóc, to po prostu są dla siebie mili w rozmowie.



Wsparliśmy lokalnych artystów kupując co nieco. Niby tylko co nieco a z kasy wyskoczyliśmy równo. Ale nie ma co żałować ! Oni z tego żyją. 
Kupilismy szachy wykonywane ręcznie, dłutem. Sliczne!














 Wsparliśmy dobrych, pozytywnych artystów. Poznałam Pana Bez Oka, o którym Dorota opowiadała kiedyś na swoim filmiku na |Facebooku. Dziwne uczucie widzieć na żywo osoby które oglądałam na YouTubie. ( stracił oko, bo wdało się w nie jakieś zakażenie i nie umieli wyleczyć w szpitalu i ..po prostu trzeba je było usunąć)
Widzisz je siedząc w domu zimą, a potem nagle czary mary i znajdujesz się na drugim końcu świata i widzisz tę osobę w realu! :)






 Wracając z miasteczka do Open House mijamy budynek, który chyba jest jakimś kościołem. Kościołów różnych wyznań tu sporo, więc nawet nie jestem pewna który budynek to kościół. Teraz jestem już przygotowana i noszę ze sobą non stop cukierki. Rozdaję dzieciom po kościołem. Zbiegają się ze wszystkich stron po tą landrynkę.




 

Pot po dupach cieknie, małpy skaczą po drzewach. Pić się chce. Ale gęba się cieszy. Afryka. :)

Ps- kiedy mówimy że jesteśmy z Open House One Love, każdy od razu mówi " A... Dorota! She is good girl. She helps children. She is doing good job" I dodają " come back to Malawi. This is your home". 


Miło. Jest kurde naprawdę miło! Zamiast się bać, że wokół sami tubylcy i nie ma białych, to my czujemy się całkiem swobodnie i ładujemy akumulatory im życzliwością.



Po powrocie do Open House zastajemy ekipę przy pracy. Bracia ( czyli wolontariusze którzy pomagają Dorocie prowadzić Fundację) przyprowadzili swoje żony do pomocy w gotowaniu. Bo ugotować posiłek dla 50-ga dzieci, nawet dla nich nie jest lekko. Na palenisku!  





















Kiedy zwalnia się palenisko, kiedy dzieci jedzą swój obiad, my zabieramy się za wodę na kawę. Wodę na kawę też trzeba sobie zagotować na węglach. Oj....każda czynność, która u nas jest banalna i wykonywana, niejako przy okazji, tutaj staje się Wielką Poważną Czynnością.  :)







Jadamy w Open House. Teoretycznie moglibyśmy w naszym " pensjonacie" ale...oszczędzamy kasę. Im mniej wydamy na siebie, tym bardziej możemy pomóc Dorocie. Tak zdecydowaliśmy.

Kiedy oglądaliśmy zdjęcia posiłków tubylców, przygotowywane w tych garach na palenisku, byliśmy przekonani, że są niejadalne. I że będziemy się stołować w barze. No bo to jednak przecież nasze wakacje i chcemy czuć się dobrze.
A tu...zdziwko! 😉 To co gotują jest naprawdę smaczne!!! Nie używają przypraw poza podstawowymi, a smak potraw jest taki, że...szacun.

Białe placki to Nsima. Powstaje z mąki kukurydzianej i z mąki z kasawy ( kasawa to takie ich lokalne warzywo). Zielona breja to Majane. Głównym składnikiem są liście z kasawy. W smaku coś jak szpinak. A że w składzie breji jest sos z orzeszków ziemnych, to smak naprawdę dobry. Czerwona papka to po prostu fasola.




Wielki szacun że na palenisku w warunkach spartańskich da się przygotować takie jedzenie.
Zjada się rękoma. Nie używają sztućcy. Więc przed i po jedzeniu myje się ręce.
Oczywiście jeszcze jest modlitwa. Jahwe i te sprawy. " Thank You Lord for this food itd itd itd". Dziwacznie się czujemy jako chyba agnostycy. ( Ciężko nam ocenić w co wierzymy i czy w cokolwiek wierzymy) Ale dostosowujemy się do sytuacji.











Dorota z braćmi nas rozpieszczają. I każdy posiłek jest inny. Wciskają w nas śniadanie, obiad i kolację. A między posiłkami dostajemy orzeszki ziemne na 3 sposoby: surowe z ziemi, gotowane lub prażone. Wbrew ich zasadzie. Bo ich zasada brzmi " lew nie podjada między posiłkami". No to my nie jesteśmy lwy. I podjadamy. I nijak tu nie schudnę!! Będę na sweet fotkach coraz grubsza. 😂 A to awokado, a to chleb z jakąś papką na ostro.
Zaczynam też rozumieć czemu wszystkie Mamy są grube. Mamy ciągle gotują. To trwa. Siedzą więc przy paleniskach non stop. Nie ruszają się ( a upał nie sprzyja ruszaniu się) i podjadają. Ich potrawy są proste, ale od cholery kaloryczne. Wszystko na mące i tłuste. Więc większość Mam jest po prostu gruba.
Z tym że na tą mąkę czy warzywa czy olej trzeba mieć pieniądze. Część ich nie ma. Stąd głód!


Tu akurat zdjęcie z naszego śniadania. Po lewej jest cziapata. ( mąka i woda- na patelnię z olejem i gotowe) Obok placek taki sam, ale z dodatkiem banana, więc na słodko.
Z prawej dwa rodzaje słodkich ziemniaków gotowanych w wodzie. Banan, awokado. I orzeszki.
Sniadanie na bogato!! Mało kto tak w Malawi jada na co dzień. My jesteśmy traktowani jak goście, więc nas rozpieszczają nadmiarem.









Już pierwszego dnia na śniadaniu widzimy w jaki sposób tu się żyje. Taki obrazek.. Jemy na tarasie śniadanie. Skończyliśmy. Z tarasu mamy widok na główną drogę. Idzie drogą starszy pan. Chudy, w podartych starych ubraniach. Dorota woła pana. Pan podchodzi. Dorota daje mu pół ugotowanego ziemniaka który został po śniadaniu. Pan się kłania wpół kilka razy z wdzięczności, zabiera ziemniaka i idzie dalej. Pan nie miał pieniędzy na takie wypaśne jedzenie jak my mamy.

Za chwilę idą chłopcy. Schodzą z gór do miasteczka niosąc na głowach drewno. Idą je sprzedać na opał do miasta. Za każdą porcję dostaną 30 kwacha, czyli... kurde... ( 1000 kwacha to 5 zł i to dla nich bardzo dużo!) Czyli chłopcy dostaną jakieś grosiki za to drewno. Dorota ich woła, dostają pół awokado i banana. Dzielą się tym między sobą i idą dalej.
Tutaj jedzenie się nie marnuje !!!

Dzielą się również dzieci.
Pierwszego dnia, po śniadaniu, brat Chapasi zabrał nas do miasteczka na zakupy. Kupiliśmy produkty spożywcze do jedzenia dla Open House. Przy okazji wzięliśmy sobie zimną podróbkę Coli. Wielką butlę. Bo gorąco, upał i pot po tyłku cieknie.
Z Chapasim ciężko nam było się dogadać no i wszyscy byliśmy lekko skrępowani i spięci, więc rozmawialiśmy w sumie niedużo.
Po powrocie do Open House wyjęliśmy produkty spożywcze i siedliśmy sobie na zewnątrz. Wokół biegały dzieciaki. Jak to zwykle w Open House. Tu zawsze są dzieci. Bawią się. Zachciało nam się pić, więc nalaliśmy sobie coli. Dorota pyta, czy może dac też dzieciom tej Coli w kubku. My odpowiadamy, że "no jasne, oczywiście, co za głupie pytanie".
Dorota nalała pełny kubek i podała dzieciom. Zbiegła się cała gromadka chętna na zimną Colę.
I zaliczyliśmy opad szczęki!
Najstarsza dziewczyna wzięła kubek i podawała każdemu do napicia się po trochu. Ale, że zauważyła, że to będzie nierówno i niesprawiedliwie, to zmieniła styl rozdawania. Każde dziecko po kolei otwierało buzię, ona mu odchylała głowę do tyłu trzymając za czoło. Tak, by wygodnie móc wlewać colę do ust i wlewała sama, z góry, kontrolując ilość wlewanego płynu.
Patrzyliśmy w szoku!
I głupio nam się zrobiło, że nie pomyśleliśmy w miasteczku, żeby kupić tym dzieciom więcej coli! Nauczka na przyszłość. Chapasi nic nie mówił, żeby kupić coś dzieciom. My nie pomyśleliśmy.
Od tego momentu ZAWSZE kiedy byliśmy w miasteczku, robiliśmy zakupy dla dzieci z Open House. Po rozdaniu Coli przypomniałam sobie, że mam cukierki landrynki. Też rozdałam. Cóz to była za radość











Nasza kwatera.

Plan jest taki że pierwsze noclegi bierzemy w "pensjonacie" nad jeziorem. Tam mamy spać, a dnie spędzać z Dorotą i jej przyjaciółmi w Budynku Fundacji zwanym Open House.
Do spania mamy więc na początek,  pensjonat dla białych. Pensjonat składa się z małych domków rozsianych na zboczu wśród roślinności. Na dole jest restauracja, kawałek plaży. Mamy więc i my swój
mały, własny domek. Domek ma z lekka dziurawe ściany z bambusa, przez które włażą  robyle. I  bambusowy dach. Ale mamy super łóżko, kibel, kran. Więc jak na afrykańskie warunki, to jest super ekstra miejscówka. Co prawda kibel, prysznic wygląda jak wygląda, ale...jest! W szafie dziura. Kto by tam się tym przejmował. Moskitiera dziurawa. Ale nic to. Byłam przygotowana i mam własną moskitierę! Rozwieszam ją więc dodatkowo.
Po ścianach łażą spore jaszczurki. Jaszczurki jedzą moskity, więc teoretycznie się cieszymy. Pająki mi się już nie podobają. Nawet teoretycznie.
 Dorota każe przetrzepać materac czy nie ma w nim robali. Nie ma. Jest dobrze.

To nic że po bambusowym dachu biegają mi małpy. To nic że rano państwo nie naprodukowało prądu i nie mam jak sobie zrobić kawy. To nic że mrówki mają swoją trasę przez krzesełko na werandzie. Afryka. To jest Afryka. Zaraz mi zdechnie bateria w komórce, bo nie mam prądu, żeby ją naładować.

Małpy tworzą małpi gang i biegają po tym dachu 2 razy dziennie. Rano i wieczorem. Nie powinno się ich karmić, ale nie wytrzymujemy. Jedna mi z ręki bierze banana. Inna awokado z poręczy werandy. Fajne są. Niby tylko małpy, ale ile to frajdy! Co rano na nie czekam. :)

Na dole w restauracji można zjeść coś prawie europejskiego. Więc korzystamy i bierzemy tam śniadania, a wieczorami piwo.
Od europejskich turystów oczekuje się, że będą się zachowywać jak turyści i będą korzystać z atrakcji. Więc korzystamy. Kajakiem po jeziorze. Jest cudownie. Kto pływała kajakiem po jeziorze w Malawi?  :)
Pokusiłam się nawet i wlazłam na deskę. Jestem z siebie dumna, bo mimo, że kiwało, całkiem sprawnie mi szło.
Tak więc nasz azyl, nasz domek w Majoka Village wspominamy w rozrzewnieniem.








































czwartek, 27 czerwca 2019

Chcę opisać klimat. Ale nie da się. Nie umiem. Po prostu słowa tego nie odzwierciedlają. Ale ok..spróbuję.

1) Spotykamy Dorotę na lotnisku w stolicy kraju- w Lilongwe. Zabiera nas do samochodu i jedziemy do domu znajomego by odpocząć po podróży. Przez okno widzę Afrykę. Murzynki z miskami na głowie, Murzynki z workami mąki na głowie, bose dzieci biegające bez sensu, ludzi sprzedających wszystko co da się sprzedać: olej, sztachety, dynie. Ruch lewostronny. Jak w Indiach na filmach. Na drodze meksyk. Nie wiem jak oni się nawzajem nie porozjeżdżają. Zrobiłabym stłuczkę na pierwszym skrzyżowaniu.










2) W domu znajomego rzucamy bagaże, idziemy na targ. Gdybym była tu sama, nie odważyłabym się tu wejść.
Wąskie uliczki, rozwalające się budy, Murzynka śpi leżąc na ladzie wraz z pomidorami które sprzedaje. Śmierdzą stare wędzone ryby. Ciasno, wąsko. Po wyłożonym mięsie łazi stado much. Kupujemy ryż, patyki bambusowe do jedzenia, gotowane orzeszki ziemne, owoc baobabu. Stanowimy atrakcję okolicy. Nie ma tu żadnych białych. Wszyscy na nas patrzą i o nas mówią. Przemieszczamy się wąskimi zaułkami, gdzieś przy murach domów, między plastikowymi miskami, wiszącymi szmatami, a jedzeniem.
Przynosimy zakupy do domu.

W domu Mama ( tu każda kobieta po 30-ce to Mama) gotuje nam posiłek. Dobre! Kurcze, to jest dobre! Mimo, że gotowane z produktów wyglądających wstępnie na niejadalne. :) A patyk z bambusa zostaje moją ulubiona przekąską. Zjadam całego. Słodki i soczysty.







3) Nadchodzi wieczór. Trzeba jechać na dworzec autobusowy w Lilongwe by wsiąść w autobus do Mzuzu. Pakują nas na otwartą pakę samochodu. I jedziemy. Razem z 3 rowerami ( bo Dorota chce zabrać rowery dla dzieci które kupiła już jakiś czas temu). Pierwszy raz w życiu jadę na pace dostawczaka. :)  Ciepło, ciemno. W Lilongwe przy głównej drodze rzadko są latarnie. To nijak nie wygląda jak stolica. Wypatruję czegokolwiek na poboczach, ale tak ciemno, że mało co widać.


4) Dworzec autobusowy. Dorota nie pozwala nam schodzić z paki. Znów stanowimy atrakcję. Zewsząd schodzą się zaciekawieni Murzyni. Pytają o coś, każą się częstować papierosami. Próbują wziąć nasze bagaże żeby rzekomo "pomóc nieść". Dorota każe trzymać bagaże z całych sił. To trzymamy. Tu cześć osób chętnie by nas okradła. To nie miejsce dla białych. Ciemno, głośno, wielkie zamieszanie. Strasznie. Szukamy odpowiedniego autobusu. Nie jest łatwo. Stoi niby kilka. Część pustawych, część zapchanych po brzegi. Przeciskamy się między ludźmi i docieramy w ich pobliże.


5) Udaje się zdobyć ostatnie miejsca siedzące w autobusie z Lilongwe do Mzuzu. Biali nim nie jeżdżą. Biali biorą taksówki za 700 zl. Miejsca były ostatnie, więc ja siedzę sama, z tyłu między 2 Murzynami. W przejściu na skrzynkach po piwie siedzą ludzie. Matki trzymają małe dzieci na rękach. Tłok, ścisk. Ale autobus na wypasie. :)  3 ekrany w których kierowca puszcza lokalne teledyski na full. Co chwila ktoś z pasażerów podśpiewuje razem z teledyskiem. Ja wybałuszam gały. Czekamy. Czekamy aż autobus zapełni się po korek. Nie ma ustalonej godziny odjazdu. Odjedziemy aż będzie full. Bo każdy pasażer to zarobek dla kierowcy. Więc w takim autobusie siedzi się i czeka aż kierowca zdecyduje, że to "już". Po ok godzinie (GODZINIE!) siedzenia w tym tłoku i czekania- jedziemy. Jestem mokra od potu, bolą mnie plecy. Plecy bolały już w samolotach, a siedzenie w autobusie tylko je dobija. Jakiś naćpany Murzyn całą drogę coś gada, śpiewa i macha rękoma do ekranu. Nikomu to nie przeszkadza. Dziwne. U nas już dawno ktoś by mu zwrócił uwagę. W przejściu leżą worki, stoi nasz rower. Drugi wszedł do luku bagażowego. Trzeci został bo się nie zmieścił. Nasz rower podtrzymuje zupełnie obca osoba. Proste...rower się nie trzyma w przejściu sam, to ktoś go podtrzymuje! Dla mnie- dziwne! Plecy mnie nawalaja. Łykam 2 Ibupromy. Nie pomagają. Więc w końcu po kilku godzinach jazdy wstaję i jadę na stojąco trzymając nasz rower. Chciałam odciążyć obcą osobę, która ten rower trzymała. Pod koniec prawie mdleję. Really! Ja! Twardziel o mało nie zemdlałam. Myślę, że to z odwodnienia i zmęczenia ( to moja druga z rzędu nie przespana noc)


6) Dojeżdżamy do Mzuzu po ok 7 godzinach jazdy, przed świtem. Ciemno. Dworzec wygląda jak plac wypełniony patologią. Pijani przemieszani z taksówkarzami, tragarzami. Każdy chce zarobić. Albo chociaż wydębić papierosa skoro nie można ukraść bagażu. Dorota uspokaja, takie są dworce w nocy. Jest strasznie, ale tak jest i już. Nie bywa się samemu w takich miejscach nie bedąc tubylcem. Więc spieprzamy do taksowki. Ufff...ulga... Bezpiecznie.
Wesoły taksówkarz rasta z dredami na głowie wiezie nas przez góry. Przednia szyba częściowo stłuczona, jak w prawie każdym samochodzie w Malawi. Zatrzymuje nas policyjny patrol. Uf...nic nie chcą. Chcieli tylko zerknąć do bagażnika. W taksówce co chwila przy ruszaniu jest problem. Pada akumulator. Odpalamy na pych! Naprawdę! Pchałam taksówkę w Afryce!! PCHAŁAM TAKSÓWKĘ żeby móc nią dalej jechać! :)
W końcu dojeżdżamy do Nkhata Bay do domu. Do Open House. Uf...poznajemy Braci. Jemy, odpoczywamy. Rozdajemy pierwsze prezenty. Jeden z Braci nie jest wege. Daliśmy mu więc naszą krakowską i konserwę ze smalczykiem. Cieszy się jak dziecko. Ja jem dziwne gotowane warzywa. Kurde! Dobre!! Zacieśniamy z Dorotą więzy, aczkolwiek od samego początku czuję jakbym ją znała od lat.




  Jak trafiliśmy do Malawii?


 Od ponad roku zajęliśmy się pomocą charytatywną dla ludności Tonga w Malawi, w małej miejscowości na północy- w Nkhata Bay. To małe miasteczko nad wielkim jeziorem. Ubóstwo, głód. Dzieci czasami jedzą raz dziennie. Naprawdę. Dorośli nie mają pracy. Z której strony by nie spojrzeć na ich sytuację, to z każdej wygląda to beznadziejnie. Malawi jest najuboższym krajem Afryki. Nie ma gospodarki, przemysłu, rolnictwo nędzne.

Jak to się stało, że w ogóle usłyszeliśmy o tym miejscu?
Siedzieliśmy sobie kiedyś zimą na kanapie i trafiliśmy na program w telewizji o pewnej Polce- Dorocie Pichowicz. Jest ona podróżniczką i zwiedziwszy prawie calutki świat, utknęła ostatecznie właśnie w Afryce, w Malawii, w tej miejscowości. Założyła tam wraz z miejscowymi Fundację, która ma za zadanie pomagać mieszkającej tam rdzennej ludności Tonga. Prosiła w tym programie, by wysyłać paczki z różnymi rzeczami.
Nie wnikając w całą tą sytuację , nie zastanawiając się nad tym czy ma to sens, zaczęliśmy pomagać.. Zbieraliśmy wśród znajomych ubrania, narzędzia, sprzęt kuchenny, słodycze, zabawki, kołdry, łóżka polowe. Nasza pomoc trwała ponad rok. Przez ten czas wysłaliśmy ok 25 paczek po 20 kilo. Z Dorotą się zaprzyjaźniłam poprzez Messendera.

 I teoretycznie mogłoby to sobie trwać dalej i na tym się zakończyć, gdyby nie wiadomość którą odebrałam pewnego zimowego wieczoru od Doroty na Messenderze. Brzmiała krótko " Przyjeżdżajcie". Brzmiała totalnie nierealnie. No bo jak to tak " przyjeżdżajcie"? Dla niej to proste. Zwiedziła dziewczyna cały świat, mieszkała miesiąc w mongolskim namiocie na jakimś stepie. Dla niej to proste. Ale dla nas???
Równie realnie to brzmiało, jak wyjazd do iglo na Grenlandię. :) :)
Jak my mamy tam pojechać? Tak bez biura podróży? Nie do hotelu? Sami? Gdzieś w pizdu w sam środek Afryki? Ot tak???

Mąż się popukał w głowę. Ale mi takie zasiane ziarenko drążyło mózg i drążyło. Szalona część mojej osobowości roztaczała w umyśle dzikie wizje mnie biegnącej o poranku po piaszczystej afrykańskiej drodze ( biegam amatorsko od lat) Kurde...nikt ze znajomych nie ma na fejsiku fotki zatytułowanej " biegając w Afryce" Kurde! Chcę tam być! No i zaczęłam dręczyć męża.

Najpierw tak delikatnie, ostrożnie, żeby go nie denerwować. Potem mocniej. Ile ja sztuczek nie zastosowałam i sposobów, to tylko ja wiem. :)
Ale dopięłam swego. Pewnego dnia usłyszałam od niego " w sumie....jeśli nie teraz, to nigdy"
 No i zaczęły się przygotowania. Kupno biletów to była najprostsza sprawa. Seria szczepień, kiedy trzeba się było wstrzelić z tymi szczepieniami w zdrowie między kolejnymi zimowymi infekcjami. Zakupy typu: moskitiera impregnowana, środki na wściekle afrykańskie komary roznoszące malarię. Butelka do filtrowania wody, reklamują że nawet wodę z kałuży można pić po takim przefiltrowaniu. Tabletki na odrobaczenie z Egiptu, które tłuką podobno wszystko a które łykniemy sobie po powrocie. Spódnice z gumką w pasie do kostek w afrykańskich barwach, żeby się nie wyróżniać zbytnio. Plecaki. Tabletki łagodzące przebieg malarii które trzeba było najpierw wypróbować na sobie. ( Na malarię nie ma szczepień) Prezenty dla tubylców. Sandałki. Krótkie spodenki dla męża. Nie nosimy takich ciuchów więc konieczne były zakupy. Ubezpieczenie. Leki na wszystko bo opieka zdrowotna tam raczej na dramatycznie niskim poziomie. Wszak nie jedziemy tam, gdzie są europejczycy, hotele i punkty usługowe do których jesteśmy przyzwyczajeni.
 Języka nie znamy. Angielski u nas kulawy jak cholera. Nie wszyscy tam też po angielsku mówią. Gromadziliśmy jedzenie w postaci batonów przeżycia. Ksero paszportów w razie kradzieży. Zapasowe zdjęcia do zastępczych dokumentów w razie czego. Saszetki nerki do noszenia najważniejszych rzeczy przy sobie. Wyrobienie karty Visa, bo z MasterCard może być problem.

Nie wiem czy wszystko wyliczę ale całą zimę spędziłam na przygotowaniach. Mąż nie pomagał! Stwierdził że jego to przerasta i kiedy myśli o wyjeździe do Afryki, to mu w warsztacie wszystko z rąk leci. Usłyszałam " kochanie, po prostu wsiądę w samolot i tyle" :)
Ano właśnie...samolot.
Oboje mamy paniczny lęk przed lataniem. A w zasadzie przed ewentualną katastrofą która zrobi z naszego syna biedną sierotę. Wracając z Teneryfy obiecaliśmy sobie że to nasz ostatni samolot. I co? I gucio. Przed nami lot z 2 przesiadkami. Gdzieś w Afryce. Czas leci. Coraz bliżej wylotu. Już za miesiąc. Powoli przetrawiamy ten samolot.
 I kiedy już jakoś się oswoiliśmy z tą myślą pojawia się informacja że w Etiopii spadł Boying Max. Dokładnie te linie lotnicze którymi lecimy. Dokładnie to lotnisko na którym mamy przesiadkę. Kurwa, to mogliśmy być my! Dostajemy sraczki. I nerwicy. Mieliśmy lęki a teraz na samą myśl drętwiejemy totalnie.

Jakby tego było mało dociera do nas informacja że z naszą " przyszywaną" murzyńska córeczką jest bardzo źle. Malaria bardzo poważna. Każą nam się modlić. Po kilku dniach Dorota która tam na nas czeka również zalicza malarię. Na szczęście obie wyzdrowiały. Przetrawiamy to jakoś.

Do kolejnej informacji- orkan uderzył we wschodnia Afrykę. Wschodnie Malawi zniszczone. Wielu ludzi nie żyje. A w ościennych krajach pojawiła się cholera. No i z powodu nadmiaru wody nadal są te wstrętne komary choć teoretycznie powinna się tam zaczynać pora sucha. Taaa... Co jeszcze? Ja się kurwa pytam- co jeszcze?
Ano bardzo proszę. Kolejna była moja infekcja. I to taka która złożyła mnie na prawie 2 tygodnie. 10 dni łykałam antybiotyk. Nie miałam odporności. Organizm się prawie nie bronił. Musiałam chodzić do wszystkich robót ( wszak nóg mi nie urwało a we wszystkich robotach deficyt pracowników)

Jakoś żyję! Jakoś! Grubsza o kilka kilo, z zerową już teraz odpornością. Zaczęłam jarać fajki. Nie wiem czy śmiać się czy płakać. Gdyby nie masa kasy utopiona w przygotowania, to chyba bym się zakopała pod kołdrę i odkopała za jakiś czas. A tak? Nie ma wyjścia. Pakujemy się do wyjazdu. Już za 10 dni.

O MNIE

 

 

---Kobieta, matka, żona- jak wiele innych istot na świecie. ( ale że dziecko życzy sobie pozostać anonimowe na ile się da, więc...uznajmy, że nie było tematu)

----Lekarz psychiatra- jednak nie lubię się tym chwalić, bo wtedy nagle ludzie zaczynają się blokować. Wielu osobom się wydaje, że psychiatra nie ma niczego innego do roboty, jak tylko obserwować ludzi w swoim prywatnym czasie i wyciągać jakieś "yntelygentne" wnioski. Bzdura! Ostatnią rzeczą, którą mam ochotę się zajmować w prywatnym czasie, to praca. :)

---Koniara. Kociara. Znaczy to tyle, że mam na stanie na utrzymaniu 1 konia i 3 koty. I zwierzęta te nie są dla mnie tylko stworzeniami do karmienia, ale członkami rodziny. Konia dodatkowo eksploatuję rozrywkowo.

---Biegam zwykle o świcie ( mimo niesprzyjającego wieku i pojawiających się schorzeń). Bawię się w treningi siłowe będąc na "odwiecznej redukcji". ( ech...ta pazerność)  Jeżdżę motocyklami i zwiedziłam niezły kawałek świata tym sposobem. ( agrafki w Alpach, dzika Rumunia z Transalpiną kiedy jeszcze nie było tam asfaltu, klimatyczna Czarnogóra, wybrzeża Morza Czarnego i takie tam...)



A teraz..kiedy już się pochwaliłam, jaka to jestem niesamowita i zajebista, to możemy przejść do rzeczy....

Wszystko co do tej pory robiłam na świecie, zbladło w zderzeniu z Czarnym Lądem. Wszystkie moje przygody, wrażenia z licznych podróży, wszystkie zajawki.... wszystko zbladło i stało się zwykłe i nie warte uwagi.
I ten blog jest właśnie o tym.
O tym, jak czuje się zwykły człowiek Europy w zderzeniu z realiami prawdziwej Afryki. Nie Afryki którą oferują biura podróży, ale Afryki prawdziwej. Takiej, gdzie biały stanowi nie lada atrakcję.

zapraszam.