piątek, 28 czerwca 2019




Jadamy w Open House. Teoretycznie moglibyśmy w naszym " pensjonacie" ale...oszczędzamy kasę. Im mniej wydamy na siebie, tym bardziej możemy pomóc Dorocie. Tak zdecydowaliśmy.

Kiedy oglądaliśmy zdjęcia posiłków tubylców, przygotowywane w tych garach na palenisku, byliśmy przekonani, że są niejadalne. I że będziemy się stołować w barze. No bo to jednak przecież nasze wakacje i chcemy czuć się dobrze.
A tu...zdziwko! 😉 To co gotują jest naprawdę smaczne!!! Nie używają przypraw poza podstawowymi, a smak potraw jest taki, że...szacun.

Białe placki to Nsima. Powstaje z mąki kukurydzianej i z mąki z kasawy ( kasawa to takie ich lokalne warzywo). Zielona breja to Majane. Głównym składnikiem są liście z kasawy. W smaku coś jak szpinak. A że w składzie breji jest sos z orzeszków ziemnych, to smak naprawdę dobry. Czerwona papka to po prostu fasola.




Wielki szacun że na palenisku w warunkach spartańskich da się przygotować takie jedzenie.
Zjada się rękoma. Nie używają sztućcy. Więc przed i po jedzeniu myje się ręce.
Oczywiście jeszcze jest modlitwa. Jahwe i te sprawy. " Thank You Lord for this food itd itd itd". Dziwacznie się czujemy jako chyba agnostycy. ( Ciężko nam ocenić w co wierzymy i czy w cokolwiek wierzymy) Ale dostosowujemy się do sytuacji.











Dorota z braćmi nas rozpieszczają. I każdy posiłek jest inny. Wciskają w nas śniadanie, obiad i kolację. A między posiłkami dostajemy orzeszki ziemne na 3 sposoby: surowe z ziemi, gotowane lub prażone. Wbrew ich zasadzie. Bo ich zasada brzmi " lew nie podjada między posiłkami". No to my nie jesteśmy lwy. I podjadamy. I nijak tu nie schudnę!! Będę na sweet fotkach coraz grubsza. 😂 A to awokado, a to chleb z jakąś papką na ostro.
Zaczynam też rozumieć czemu wszystkie Mamy są grube. Mamy ciągle gotują. To trwa. Siedzą więc przy paleniskach non stop. Nie ruszają się ( a upał nie sprzyja ruszaniu się) i podjadają. Ich potrawy są proste, ale od cholery kaloryczne. Wszystko na mące i tłuste. Więc większość Mam jest po prostu gruba.
Z tym że na tą mąkę czy warzywa czy olej trzeba mieć pieniądze. Część ich nie ma. Stąd głód!


Tu akurat zdjęcie z naszego śniadania. Po lewej jest cziapata. ( mąka i woda- na patelnię z olejem i gotowe) Obok placek taki sam, ale z dodatkiem banana, więc na słodko.
Z prawej dwa rodzaje słodkich ziemniaków gotowanych w wodzie. Banan, awokado. I orzeszki.
Sniadanie na bogato!! Mało kto tak w Malawi jada na co dzień. My jesteśmy traktowani jak goście, więc nas rozpieszczają nadmiarem.









Już pierwszego dnia na śniadaniu widzimy w jaki sposób tu się żyje. Taki obrazek.. Jemy na tarasie śniadanie. Skończyliśmy. Z tarasu mamy widok na główną drogę. Idzie drogą starszy pan. Chudy, w podartych starych ubraniach. Dorota woła pana. Pan podchodzi. Dorota daje mu pół ugotowanego ziemniaka który został po śniadaniu. Pan się kłania wpół kilka razy z wdzięczności, zabiera ziemniaka i idzie dalej. Pan nie miał pieniędzy na takie wypaśne jedzenie jak my mamy.

Za chwilę idą chłopcy. Schodzą z gór do miasteczka niosąc na głowach drewno. Idą je sprzedać na opał do miasta. Za każdą porcję dostaną 30 kwacha, czyli... kurde... ( 1000 kwacha to 5 zł i to dla nich bardzo dużo!) Czyli chłopcy dostaną jakieś grosiki za to drewno. Dorota ich woła, dostają pół awokado i banana. Dzielą się tym między sobą i idą dalej.
Tutaj jedzenie się nie marnuje !!!

Dzielą się również dzieci.
Pierwszego dnia, po śniadaniu, brat Chapasi zabrał nas do miasteczka na zakupy. Kupiliśmy produkty spożywcze do jedzenia dla Open House. Przy okazji wzięliśmy sobie zimną podróbkę Coli. Wielką butlę. Bo gorąco, upał i pot po tyłku cieknie.
Z Chapasim ciężko nam było się dogadać no i wszyscy byliśmy lekko skrępowani i spięci, więc rozmawialiśmy w sumie niedużo.
Po powrocie do Open House wyjęliśmy produkty spożywcze i siedliśmy sobie na zewnątrz. Wokół biegały dzieciaki. Jak to zwykle w Open House. Tu zawsze są dzieci. Bawią się. Zachciało nam się pić, więc nalaliśmy sobie coli. Dorota pyta, czy może dac też dzieciom tej Coli w kubku. My odpowiadamy, że "no jasne, oczywiście, co za głupie pytanie".
Dorota nalała pełny kubek i podała dzieciom. Zbiegła się cała gromadka chętna na zimną Colę.
I zaliczyliśmy opad szczęki!
Najstarsza dziewczyna wzięła kubek i podawała każdemu do napicia się po trochu. Ale, że zauważyła, że to będzie nierówno i niesprawiedliwie, to zmieniła styl rozdawania. Każde dziecko po kolei otwierało buzię, ona mu odchylała głowę do tyłu trzymając za czoło. Tak, by wygodnie móc wlewać colę do ust i wlewała sama, z góry, kontrolując ilość wlewanego płynu.
Patrzyliśmy w szoku!
I głupio nam się zrobiło, że nie pomyśleliśmy w miasteczku, żeby kupić tym dzieciom więcej coli! Nauczka na przyszłość. Chapasi nic nie mówił, żeby kupić coś dzieciom. My nie pomyśleliśmy.
Od tego momentu ZAWSZE kiedy byliśmy w miasteczku, robiliśmy zakupy dla dzieci z Open House. Po rozdaniu Coli przypomniałam sobie, że mam cukierki landrynki. Też rozdałam. Cóz to była za radość








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz