czwartek, 27 czerwca 2019

  Jak trafiliśmy do Malawii?


 Od ponad roku zajęliśmy się pomocą charytatywną dla ludności Tonga w Malawi, w małej miejscowości na północy- w Nkhata Bay. To małe miasteczko nad wielkim jeziorem. Ubóstwo, głód. Dzieci czasami jedzą raz dziennie. Naprawdę. Dorośli nie mają pracy. Z której strony by nie spojrzeć na ich sytuację, to z każdej wygląda to beznadziejnie. Malawi jest najuboższym krajem Afryki. Nie ma gospodarki, przemysłu, rolnictwo nędzne.

Jak to się stało, że w ogóle usłyszeliśmy o tym miejscu?
Siedzieliśmy sobie kiedyś zimą na kanapie i trafiliśmy na program w telewizji o pewnej Polce- Dorocie Pichowicz. Jest ona podróżniczką i zwiedziwszy prawie calutki świat, utknęła ostatecznie właśnie w Afryce, w Malawii, w tej miejscowości. Założyła tam wraz z miejscowymi Fundację, która ma za zadanie pomagać mieszkającej tam rdzennej ludności Tonga. Prosiła w tym programie, by wysyłać paczki z różnymi rzeczami.
Nie wnikając w całą tą sytuację , nie zastanawiając się nad tym czy ma to sens, zaczęliśmy pomagać.. Zbieraliśmy wśród znajomych ubrania, narzędzia, sprzęt kuchenny, słodycze, zabawki, kołdry, łóżka polowe. Nasza pomoc trwała ponad rok. Przez ten czas wysłaliśmy ok 25 paczek po 20 kilo. Z Dorotą się zaprzyjaźniłam poprzez Messendera.

 I teoretycznie mogłoby to sobie trwać dalej i na tym się zakończyć, gdyby nie wiadomość którą odebrałam pewnego zimowego wieczoru od Doroty na Messenderze. Brzmiała krótko " Przyjeżdżajcie". Brzmiała totalnie nierealnie. No bo jak to tak " przyjeżdżajcie"? Dla niej to proste. Zwiedziła dziewczyna cały świat, mieszkała miesiąc w mongolskim namiocie na jakimś stepie. Dla niej to proste. Ale dla nas???
Równie realnie to brzmiało, jak wyjazd do iglo na Grenlandię. :) :)
Jak my mamy tam pojechać? Tak bez biura podróży? Nie do hotelu? Sami? Gdzieś w pizdu w sam środek Afryki? Ot tak???

Mąż się popukał w głowę. Ale mi takie zasiane ziarenko drążyło mózg i drążyło. Szalona część mojej osobowości roztaczała w umyśle dzikie wizje mnie biegnącej o poranku po piaszczystej afrykańskiej drodze ( biegam amatorsko od lat) Kurde...nikt ze znajomych nie ma na fejsiku fotki zatytułowanej " biegając w Afryce" Kurde! Chcę tam być! No i zaczęłam dręczyć męża.

Najpierw tak delikatnie, ostrożnie, żeby go nie denerwować. Potem mocniej. Ile ja sztuczek nie zastosowałam i sposobów, to tylko ja wiem. :)
Ale dopięłam swego. Pewnego dnia usłyszałam od niego " w sumie....jeśli nie teraz, to nigdy"
 No i zaczęły się przygotowania. Kupno biletów to była najprostsza sprawa. Seria szczepień, kiedy trzeba się było wstrzelić z tymi szczepieniami w zdrowie między kolejnymi zimowymi infekcjami. Zakupy typu: moskitiera impregnowana, środki na wściekle afrykańskie komary roznoszące malarię. Butelka do filtrowania wody, reklamują że nawet wodę z kałuży można pić po takim przefiltrowaniu. Tabletki na odrobaczenie z Egiptu, które tłuką podobno wszystko a które łykniemy sobie po powrocie. Spódnice z gumką w pasie do kostek w afrykańskich barwach, żeby się nie wyróżniać zbytnio. Plecaki. Tabletki łagodzące przebieg malarii które trzeba było najpierw wypróbować na sobie. ( Na malarię nie ma szczepień) Prezenty dla tubylców. Sandałki. Krótkie spodenki dla męża. Nie nosimy takich ciuchów więc konieczne były zakupy. Ubezpieczenie. Leki na wszystko bo opieka zdrowotna tam raczej na dramatycznie niskim poziomie. Wszak nie jedziemy tam, gdzie są europejczycy, hotele i punkty usługowe do których jesteśmy przyzwyczajeni.
 Języka nie znamy. Angielski u nas kulawy jak cholera. Nie wszyscy tam też po angielsku mówią. Gromadziliśmy jedzenie w postaci batonów przeżycia. Ksero paszportów w razie kradzieży. Zapasowe zdjęcia do zastępczych dokumentów w razie czego. Saszetki nerki do noszenia najważniejszych rzeczy przy sobie. Wyrobienie karty Visa, bo z MasterCard może być problem.

Nie wiem czy wszystko wyliczę ale całą zimę spędziłam na przygotowaniach. Mąż nie pomagał! Stwierdził że jego to przerasta i kiedy myśli o wyjeździe do Afryki, to mu w warsztacie wszystko z rąk leci. Usłyszałam " kochanie, po prostu wsiądę w samolot i tyle" :)
Ano właśnie...samolot.
Oboje mamy paniczny lęk przed lataniem. A w zasadzie przed ewentualną katastrofą która zrobi z naszego syna biedną sierotę. Wracając z Teneryfy obiecaliśmy sobie że to nasz ostatni samolot. I co? I gucio. Przed nami lot z 2 przesiadkami. Gdzieś w Afryce. Czas leci. Coraz bliżej wylotu. Już za miesiąc. Powoli przetrawiamy ten samolot.
 I kiedy już jakoś się oswoiliśmy z tą myślą pojawia się informacja że w Etiopii spadł Boying Max. Dokładnie te linie lotnicze którymi lecimy. Dokładnie to lotnisko na którym mamy przesiadkę. Kurwa, to mogliśmy być my! Dostajemy sraczki. I nerwicy. Mieliśmy lęki a teraz na samą myśl drętwiejemy totalnie.

Jakby tego było mało dociera do nas informacja że z naszą " przyszywaną" murzyńska córeczką jest bardzo źle. Malaria bardzo poważna. Każą nam się modlić. Po kilku dniach Dorota która tam na nas czeka również zalicza malarię. Na szczęście obie wyzdrowiały. Przetrawiamy to jakoś.

Do kolejnej informacji- orkan uderzył we wschodnia Afrykę. Wschodnie Malawi zniszczone. Wielu ludzi nie żyje. A w ościennych krajach pojawiła się cholera. No i z powodu nadmiaru wody nadal są te wstrętne komary choć teoretycznie powinna się tam zaczynać pora sucha. Taaa... Co jeszcze? Ja się kurwa pytam- co jeszcze?
Ano bardzo proszę. Kolejna była moja infekcja. I to taka która złożyła mnie na prawie 2 tygodnie. 10 dni łykałam antybiotyk. Nie miałam odporności. Organizm się prawie nie bronił. Musiałam chodzić do wszystkich robót ( wszak nóg mi nie urwało a we wszystkich robotach deficyt pracowników)

Jakoś żyję! Jakoś! Grubsza o kilka kilo, z zerową już teraz odpornością. Zaczęłam jarać fajki. Nie wiem czy śmiać się czy płakać. Gdyby nie masa kasy utopiona w przygotowania, to chyba bym się zakopała pod kołdrę i odkopała za jakiś czas. A tak? Nie ma wyjścia. Pakujemy się do wyjazdu. Już za 10 dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz