czwartek, 27 czerwca 2019

Chcę opisać klimat. Ale nie da się. Nie umiem. Po prostu słowa tego nie odzwierciedlają. Ale ok..spróbuję.

1) Spotykamy Dorotę na lotnisku w stolicy kraju- w Lilongwe. Zabiera nas do samochodu i jedziemy do domu znajomego by odpocząć po podróży. Przez okno widzę Afrykę. Murzynki z miskami na głowie, Murzynki z workami mąki na głowie, bose dzieci biegające bez sensu, ludzi sprzedających wszystko co da się sprzedać: olej, sztachety, dynie. Ruch lewostronny. Jak w Indiach na filmach. Na drodze meksyk. Nie wiem jak oni się nawzajem nie porozjeżdżają. Zrobiłabym stłuczkę na pierwszym skrzyżowaniu.










2) W domu znajomego rzucamy bagaże, idziemy na targ. Gdybym była tu sama, nie odważyłabym się tu wejść.
Wąskie uliczki, rozwalające się budy, Murzynka śpi leżąc na ladzie wraz z pomidorami które sprzedaje. Śmierdzą stare wędzone ryby. Ciasno, wąsko. Po wyłożonym mięsie łazi stado much. Kupujemy ryż, patyki bambusowe do jedzenia, gotowane orzeszki ziemne, owoc baobabu. Stanowimy atrakcję okolicy. Nie ma tu żadnych białych. Wszyscy na nas patrzą i o nas mówią. Przemieszczamy się wąskimi zaułkami, gdzieś przy murach domów, między plastikowymi miskami, wiszącymi szmatami, a jedzeniem.
Przynosimy zakupy do domu.

W domu Mama ( tu każda kobieta po 30-ce to Mama) gotuje nam posiłek. Dobre! Kurcze, to jest dobre! Mimo, że gotowane z produktów wyglądających wstępnie na niejadalne. :) A patyk z bambusa zostaje moją ulubiona przekąską. Zjadam całego. Słodki i soczysty.







3) Nadchodzi wieczór. Trzeba jechać na dworzec autobusowy w Lilongwe by wsiąść w autobus do Mzuzu. Pakują nas na otwartą pakę samochodu. I jedziemy. Razem z 3 rowerami ( bo Dorota chce zabrać rowery dla dzieci które kupiła już jakiś czas temu). Pierwszy raz w życiu jadę na pace dostawczaka. :)  Ciepło, ciemno. W Lilongwe przy głównej drodze rzadko są latarnie. To nijak nie wygląda jak stolica. Wypatruję czegokolwiek na poboczach, ale tak ciemno, że mało co widać.


4) Dworzec autobusowy. Dorota nie pozwala nam schodzić z paki. Znów stanowimy atrakcję. Zewsząd schodzą się zaciekawieni Murzyni. Pytają o coś, każą się częstować papierosami. Próbują wziąć nasze bagaże żeby rzekomo "pomóc nieść". Dorota każe trzymać bagaże z całych sił. To trzymamy. Tu cześć osób chętnie by nas okradła. To nie miejsce dla białych. Ciemno, głośno, wielkie zamieszanie. Strasznie. Szukamy odpowiedniego autobusu. Nie jest łatwo. Stoi niby kilka. Część pustawych, część zapchanych po brzegi. Przeciskamy się między ludźmi i docieramy w ich pobliże.


5) Udaje się zdobyć ostatnie miejsca siedzące w autobusie z Lilongwe do Mzuzu. Biali nim nie jeżdżą. Biali biorą taksówki za 700 zl. Miejsca były ostatnie, więc ja siedzę sama, z tyłu między 2 Murzynami. W przejściu na skrzynkach po piwie siedzą ludzie. Matki trzymają małe dzieci na rękach. Tłok, ścisk. Ale autobus na wypasie. :)  3 ekrany w których kierowca puszcza lokalne teledyski na full. Co chwila ktoś z pasażerów podśpiewuje razem z teledyskiem. Ja wybałuszam gały. Czekamy. Czekamy aż autobus zapełni się po korek. Nie ma ustalonej godziny odjazdu. Odjedziemy aż będzie full. Bo każdy pasażer to zarobek dla kierowcy. Więc w takim autobusie siedzi się i czeka aż kierowca zdecyduje, że to "już". Po ok godzinie (GODZINIE!) siedzenia w tym tłoku i czekania- jedziemy. Jestem mokra od potu, bolą mnie plecy. Plecy bolały już w samolotach, a siedzenie w autobusie tylko je dobija. Jakiś naćpany Murzyn całą drogę coś gada, śpiewa i macha rękoma do ekranu. Nikomu to nie przeszkadza. Dziwne. U nas już dawno ktoś by mu zwrócił uwagę. W przejściu leżą worki, stoi nasz rower. Drugi wszedł do luku bagażowego. Trzeci został bo się nie zmieścił. Nasz rower podtrzymuje zupełnie obca osoba. Proste...rower się nie trzyma w przejściu sam, to ktoś go podtrzymuje! Dla mnie- dziwne! Plecy mnie nawalaja. Łykam 2 Ibupromy. Nie pomagają. Więc w końcu po kilku godzinach jazdy wstaję i jadę na stojąco trzymając nasz rower. Chciałam odciążyć obcą osobę, która ten rower trzymała. Pod koniec prawie mdleję. Really! Ja! Twardziel o mało nie zemdlałam. Myślę, że to z odwodnienia i zmęczenia ( to moja druga z rzędu nie przespana noc)


6) Dojeżdżamy do Mzuzu po ok 7 godzinach jazdy, przed świtem. Ciemno. Dworzec wygląda jak plac wypełniony patologią. Pijani przemieszani z taksówkarzami, tragarzami. Każdy chce zarobić. Albo chociaż wydębić papierosa skoro nie można ukraść bagażu. Dorota uspokaja, takie są dworce w nocy. Jest strasznie, ale tak jest i już. Nie bywa się samemu w takich miejscach nie bedąc tubylcem. Więc spieprzamy do taksowki. Ufff...ulga... Bezpiecznie.
Wesoły taksówkarz rasta z dredami na głowie wiezie nas przez góry. Przednia szyba częściowo stłuczona, jak w prawie każdym samochodzie w Malawi. Zatrzymuje nas policyjny patrol. Uf...nic nie chcą. Chcieli tylko zerknąć do bagażnika. W taksówce co chwila przy ruszaniu jest problem. Pada akumulator. Odpalamy na pych! Naprawdę! Pchałam taksówkę w Afryce!! PCHAŁAM TAKSÓWKĘ żeby móc nią dalej jechać! :)
W końcu dojeżdżamy do Nkhata Bay do domu. Do Open House. Uf...poznajemy Braci. Jemy, odpoczywamy. Rozdajemy pierwsze prezenty. Jeden z Braci nie jest wege. Daliśmy mu więc naszą krakowską i konserwę ze smalczykiem. Cieszy się jak dziecko. Ja jem dziwne gotowane warzywa. Kurde! Dobre!! Zacieśniamy z Dorotą więzy, aczkolwiek od samego początku czuję jakbym ją znała od lat.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz